Jedną z największych zmian, które dokonały się w naszym życiu jest to, że w przestajemy być anonimowi. Wstyd się przyznać, ale w Warszawie nie znałem naszych sąsiadów. Nasze kontakty ograniczały się do zdawkowego „dzień dobry” na klatce schodowej. Podczas zakupów w Lidlu też raczej nie wchodziłem w dyskurs z panią kasjerką. W restauracjach moje rozmowy z kelnerami związane byly ściśle z zamówieniem, które składałem. W urzędach, na poczcie czy w banku byłem „numerkiem”, który odrywałem sobie przy wejściu. Na Krecie cały ten świat stanął na głowie. Tutaj za każdym niemal kupowanym przez nas produktem i każdą sprawą, którą musimy załatwić stoi jakaś konkretna osoba, która jest najczęściej niezwykle życzliwa, ciekawa nas i zawsze skora do rozmowy.
Tak więc oliwę kupujemy od Janisa „Zorby”, chleb i wino od Janisa „Piekarza”, raki od Janisa „Bimbrownika”, mięso od Kostasa „Rzeźnika”, sprawy krawieckie załatwiamy u Marii, na kawę chodzimy do Dymitry, a większość artykułów tzw pierwszej potrzeby kupujemy niby w większym super markecie „Ynka”, ale zawsze zagaduje nas jego właściciel – Marcos. Wprawdzie ciagle zadaje mi to samo pytanie: „Ti kanis?” (co słychać?), a ja zawsze udzielam takiej samej odpowiedzi: „kala, kie si?” (dobrze , a co u ciebie?), ale wiem, że mnie zna, wie gdzie mieszkam i szanuje mnie jako swojego stałego klienta. Kiedyś nawet w niedzielę po południu, kiedy Marcos zamknął już swój sklep na cztery spusty i wracał do domu. Ja akurat podjeżdzałem z zamiarem zrobienia jeszcze jakichś drobnych zakupów. Marcos bez chwili wahania otworzył dla mnie caly super market i spokojnie czekał, aż wybiorę wszystko co było akurat na mojej liście.
Kiedy na Krecie zrobiło się bardzo ciepło, postanowiłem przerobić większość swoich długich spodni na krótkie. Zaniosłem je więc do Marii – krawcowej, która dokonała przeróbek nie biorąc ode mnie zapłaty. Oczywiście, że nalegałem, ale nie. Znamy się i lubimy, a to przecież drobiazg. Dlatego prosimy znajomych, żeby przywozili nam na Kretę polskie słodycze, żebyśmy mieli się chociaż czym odwdzięczyć.
Uwielbiam jeździć rano po swieży chleb do Janisa „Piekarza”. Zawsze kiedy dostaję do ręki pachnący i ciepły ( albo nawet gorący) bochenek chleba, to nie mogę się doczekać aż położę na niego solidny plaster świeżej mizithry (od Joanny) oraz poleję to miodem tymiankowym (od Marty). Trzeba przyznać, że do Janisa „Piekarza” jeżdzę nie tylko po chleb, ale również po wino, które sprzedaje w plastikowych, 1,5-litrowych butelkach po 3 EUR. Są tylko dwa rodzaje tego janisowego wina – białe i czerwone. Zawsze wybierałem białe, aż pewnego poranka Janis zaprowadził mnie na zaplecze swojego sklepu gdzie w ogromnych metalowych beczkach czekało na butelkowanie kilka tysięcy litrów szkarłatnego napoju.
„Spróbuj mojego czerwonego, jest lepsze i dobrze robi na serce!”
Spróbowałem i teraz jak kupuje chleb mam dylemat „wziąć dzisiaj białe czy czerwone?”
Jakiś kilometr od piekarni Janisa ma swój sklep z serami Joanna. To właśnie jej mizithra – delikatny, świeży, miękki, owczy ser stanowi esencję prawie każdego naszego śniadania. Joanna ma wraz z mężem ogromne stado owiec i obiecała, że kiedyś zaprosi nas abyśmy mogli przyjrzeć się im z bliska. No i oczywiście poznać trochę tajników produkcji jes wspoaniałych serów.
Bardzo doceniamy tę naszą lokalną społeczność. To, że tak wiele wiemy o produktach, które kupujemy i że osobiście znamy ich producentów. Nie mamy poczucia, że jesteśmy tylko anonimowymi klientami. Jesteśmy też znajomymi i sąsiadami. Próbujemy (z różnym skutkiem) mówić po grecku, jesteśmy bardzo ciekawi ich pracy oraz jej efektów. Szanujemy tych ludzi i staramy się im to okazywać. Wtapiamy się powoli w tę lokalną społeczność i sprawia nam to ogromną radość.
Leave a Reply