Poznaliśmy go przypadkiem w małej nadmorskiej wiosce Agia Fotini. Nie było jeszcze sezonu turystycznego, a my chcieliśmy sprawdzić kiedy otwiera się tutejsza, wyśmienita rybna tawerna. Powitał nas może 60-letni mężczyzna. Miał długie siwe włosy i orli nos. Był wysoki i szczupły. Z wyglądu przypominał naszego Franciszka Pieczkę. Zagadał do nas po angielsku. I tak rozpoczeła się nasza znajomość z Janisem, którego z czasem zaczęliśmy nazywać Zorbą.
W połowie marca nie spotyka się na Krecie zbyt wielu turystów, więc się nami zainteresował. Jego ciekawość wzrosła, gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy parą z Polski, która zamierza tu zamieszkać na stałe.
– Jak byłem młodszy spędziłem 22 lata na Mykonos, to dobre miejsce jak się jest młodym. Do Krety trzeba dorosnąć. – Janis podzielił się z nami kawałkiem swojej historii
– Cóż… No tak, my już jesteśmy starzy… – stwierdziliśmy, wzdychając za młodymi latami, które odeszły.
– Nie jesteście starzy, po prostu dojrzeliście do tego miejsca. – Janis uśmiechnął się – A czym wy się tutaj zajmujecie?
– No, na razie to głównie chodzimy.
Wcale go to nie zaskoczyło. Popatrzył na nas uważnie i pokiwał głową ze zrozumieniem.
– To moze chcecie ze mną i grupą znajomych pójść jutro w góry.
Pewnie, że chcielismy, ale wielkomiejskai zapobiegliwość kazała nam zadać kilka pytań „organizacyjnych” :
– A jak długo będziemy szli?
– Nie wiem, nigdy tamtędy nie szedłem.
No dobrze. Załózmy, że będzie w grupie ktoś, kto zna drogę lub jest ona jakoś wyjątkowo dobrze oznakowana.
– A ile kosztuje taki trekking? – zapytałem przyzwyczajony do konieczności płacenia za wszystko co oferują mi obcy ludzie.
Janis popatrzył na mnie z politowaniem.
– Nic, to nie jest żaden trekking. Chcemy sobie po prostu pochodzić , więc idziemy.
Nasza ciekawość rosła a perspektywa poznania nowego szlaku wydawała się niezwykle kusząca. Trzeba było tylo umówić szczegóły jutrzejszego spotkania. Gdzie? O której? Co ze sobą zabrać?
– Dajcie mi swój numer telefonu. Jak potwierdzę wszystko ze znajomymi, to do was jeszcze dzisiaj zadzwonię.
– Możemy być przez pewien czas poza zasięgiem, to wyślij nam też na wszelki wypadek sms-a.
– Nie znam się na sms-ach – odparł Janis pokazując małą, poobijaną, przewiązaną gumką Nokię – to mi służy tylko do dzwonienia i odbierania telefonów. I w ogóle nie potrzebuję internetu.
Popatrzyliśmy na niego z niekłamaną zazdrością.
– Widzicie to – wskazał palcem na turkusowe i wyjątkowo spokojne jak na tę porę roku morze.
– To jest mój internet.
Następnego dnia poszliśmy z Janisem, Kostasem i małą grupą expatów na wspaniałą górską wędrówkę. Umówiliśmy się na 9.00 rano, wyszlismy o 10.30. Szlak okazał się być nieoznakowaną ścieżką pasterską, ale Kostas znał drogę i w ogóle nie błądziliśmy. Widoki były obłędne. Towarzystwo osób z różnych stron świata i w różnym wieku – od trzydziestu kilku do osiemdziesięciu kilku lat – przednie.
Po powrocie Janis zaprosił nas do siebie. Pomogliśmy mu narwać warzyw i zieleniny z ogrodu (tzw. chorty) i przygotować prosty, ale przepyszny posiłek. Smażone bakłażany, horiatiki, horta z oliwą i cytryną. Później usiedliśmy na werandzie jego małego domku z widokiem na morze i długo milczeliśmy.
– Ja tu tak żyję poza systemem – wyznał Janis – system nic mi nie daję, to i ja nic nie chcę mu dawać. Jeśli zachoruję, to bez pieniędzy nikt mnie nie wyleczy. Ale umrę tylko raz. A żyję codziennie.
One Response
Gosia
Tak, Janis to też mój idol 🙂
We mnie też jest takie marzenie żeby ograniczyć do minimum ilość tych rzeczy w życiu za które trzeba płacić. Na przykład za wspolna wedrówke po górach…