Co takiego ta wyspa ma w sobie?
Co pchało nas tu co rok, niezmiennie od tylu lat?
Jak to się stało, że w końcu po 20 latach tu mieszkamy?
Zawsze gdy samolot podchodził do lądowania, w dole widzieliśmy już suche, zakurzone zarośla i wtedy nagle, nie wiadomo skąd pojawiała się ekscytacja i szczęście.
Dlaczego?
1997 rok – nasz pierwszy raz na Krecie. Mieliśmy ze sobą, tylko to, czym w tamtym latach mógł dysponować turysta, czyli papierową mapę i przewodnik National Geographic.
Nie mieliśmy oczekiwań. Byliśmy wolni od wszelkich opinii, opisów i rad. Nie wiedzieliśmy jak będzie wyglądała droga ani czy cel okaże się jej warty. Prowadziły nas jedynie skąpe i niedokładne drogowskazy, w większości po grecku.
W takich okolicznościach musieliśmy być uważni i otwarci na to, co droga ze sobą niesie.
Braliśmy więc z ochotą wszystko, co tylko wyspa chciała nam dać. A z jakiś powodów Kreta okazała się dla nas niezwykle hojna. Czekały nagrody i niespodzianki.
Męcząca, żmudna wędrówka kończyła się na pustej, urokliwej plaży. W miejscach dzikich i odludnych zaskakiwały nas ruiny dawnych wielkich miast i portów, zniszczone, spłowiałe mozaiki, zarysy pól tarasowych, gliniane naczynia pośród kozich bobków.
Gdy w spiekocie i kurzu nadmorskiej ścieżki nieubłaganie ubywało nam wody, nagle zza kolejnego skalnego załomu wyłaniała się tawerna, ta jedyna w okolicy, a w niej piwo w oszronionych, zmrożonych kuflach.
Gdy dłużył nam się źle obliczony szlak i powoli godziliśmy się z perspektywą nieplanowanego noclegu wśród otoczaków i pinii, przed nami nie wiadomo skąd wyrastał bungalow. Wieczorem prowadziły do niego rozpalone pochodnie a lufcik w łazience wychodził na pionowe wrota wąwozu.
Gdy po gorącym dniu zapadał miły, chłodny mrok, za każdym razem niecierpliwie wypatrywaliśmy księżycowej łuny na gładkiej tafli morza i czekaliśmy aż przepełni nas wzruszenie. Bo jak tu się nie wzruszać, skoro w powietrzu unosił się zapach słonej wody, pinii i smażonych kalmarów.
Gdy po całym dniu błądzenia po szutrowych drogach, mieliśmy już dość szukania ukrytej zatoczki, bo znów któryś raz z rzędu lądowaliśmy pośrodku koziego stadka albo na krawędzi klifu, wtedy właśnie ta ostatnia niepozorna odnoga prowadziła nas do celu. A tam naszą beztroską kąpiel przerwał dźwięk liry i męski śpiew. Na tarasie białego domku, który z początku wydawał się pusty, siedział dziadek z lirą i zachęcająco machał do nas ręką. Zaprosił nas na oliwki, chleb, pomidory i świeżą mizithrę. Całe szczęście mieliśmy wielką butlę retsiny. Noc spędziliśmy w jaskini.
Gdy wędrowaliśmy po kreteńskich ścieżkach, z każdym krokiem kontemplowaliśmy z niegasnącym zachwytem ginące daleko w słonecznej mgle kolejne górskie łańcuchy, zawieszone nad bezmiarem morza. I choć kaleczyliśmy nogi w zaroślach frygany a skóra bolała od soli, kurzu, potu i oparzeń, to i tak czuliśmy że w tej przestrzeni, pachnącej morzem i tymiankiem tkwi niespożyta energia, z której możemy czerpać garściami.
Kreta nauczyła nas uważności. Ta ciekawość została z nami i towarzyszy nam zawsze.
Teraz tu mieszkamy i wciąż wychodzimy z domu z tą samą otwartością i zaciekawieniem. Żyjemy w przyrodzie, która stała się naszym telewizorem i internetem, polem do eksploracji i zauważania najdrobniejszych zmian. Co dzień… Chwila za chwilą…
2 Responses
Gosia
Wasza przeprowadzka w Przyrodę ładnie zbiegła sie w czasie z mindfulnesowym studiowaniem uważności. Tak to się własnie plecie w Wielkiej Miłosci 🙂
CreteYourLife
Tak, Mam wrażenie, że bez studiowania uważności nie dostrzegłabym pilnej potrzeby zmiany 🙂