Dawno nie czytałam książek. Ot tak, po prostu… Przecież mogłabym ułożyć się na plaży, w tamaryszkowym cieniu i zanurzyć w książkowej rzeczywistości. Niestety, wstyd się przyznać, trudno mnie spotkać z książką na leżaku. Wzrok mój nie łapie ostrości na literach, ich niekończące się rzędy w ogóle nie prowadzą mnie w świat, stworzony przez autora. Raczej wywodzą na manowce, gdzieś na margines strony, na której przysiadł właśnie świerszcz. Strasznie mi niewygodnie w półleżącej, czytelniczej pozycji. O! – a na tym kamieniu zielonym tuż przy mojej stopie, taki niezwykły wzorek z białych żyłek.
Co prawda przeczytałam kilka kolejnych opracowań dotyczących Krety i parę pozycji z dziedziny medytacji. Owszem, udaje mi się nawet, o dziwo, w medytacji usiedzieć. Wiatr w oleandrach, otoczaki przesuwane po dnie przez morze, igraszki światła na falach i moje w tym oddychanie przekonują mnie bardziej niż kreacja pisarza. Ale bywa też, że nieposkromione marszobiegi myślowe kradną całą moją uwagę. Gonię za nimi przez chwilę, choć przecież wiem, że mam je tylko odprowadzić wzrokiem jak pospieszny pociąg, więc już, już macham na pożegnanie kolejnym ociężałym wagonom, a tu podjeżdżają następne.
Ale teraz siedzę właśnie na naszej ukochanej plaży Souda, ukradłam Markowi Kindla, bo ściągnął „Powrót z Bambuko” #powrótzbambuko Kasi Nosowskiej. Jejku, i oto czytam. Zgadzam się z każdym zdaniem a moja „duchowatość” jak to Kasia określa, pławi się w kolejnych słowach i za każdą prawdą wykrzykuje w zachwycie TAK, TAK, JA TEŻ TAK MAM. I nawet sobie myślę, że na początku mojej tzw „duchowej drogi” mogłabym darować sobie wiele poważnych pozycji z tej dziedziny, wystarczyłaby mi pewnie wtedy ta jedna książka. Gdyby wtedy istniała… Za jej sprawą, nagle niczym pierze z rozdartej poduszki strzelają w powietrze prawdy, nasączone życiem, odarte z niepotrzebnej egzaltacji i uduchowienia.
Tymczasem niesiona energią znad Kindla, chcę przekuć słowa w praktykę. Tak, myślę sobie, wejdę do wody i będę TU I TERAZ. Lekki południowy wiatr delikatnie marszczy taflę morza, woda przyjemnie łagodzi skórę. Skupię się na falach, tak pięknie łaskocze je światło. Dotychczas wszystko idzie gładko. I nagle jest – towarowy pociąg przejeżdża przez mój umysł. Co gorsza nie znana mi jest w ogóle jego destynacja ani nawet stacje pośrednie. Gapię się na kolejne wagony, starając się nie wsiąść bezwiednie do któregoś z nich. Wy też tak macie? Mój myślobieg z Souda wygląda tak:
Skupiam się na falach, z całej siły skupiam się na falach, każda inna, każda osobna i niepowtarzalna. Kropelki słonej wody zastygły na moich przeciwsłonecznych optycznych okularach. W ogóle porysowane już te szkła. Trzeba będzie w przyszłym roku wymienić. Bo w tym to raczej nie ma sensu. Słońca będzie coraz mniej, już koniec sezonu. Ten zepsuty zraszacz w ogrodzie też wymienimy w przyszłym roku. Pewnie powoli zaczną się deszcze, przestaniemy podlewać. Może trzeba by drzewka podciąć? Czy jednak lepiej to zrobić na wiosnę? Ale kto to wie co będzie w następnym roku. Kolejny lockdown, niedajboże. Trzeba by popracować jeszcze w tym sezonie. Póki samoloty latają. Może za mało się reklamujemy. A przecież naprawdę sama już sobie przyznaję, że jesteśmy świetni. Och, to doprawdy niezwykłe osiągnięcie: ja – perfekcjonistka uznaję wreszcie, że coś robię dobrze. No ale może jednak mogłabym się do czegoś przyczepić, coś poprawić. Na przykład, zamiast obserwować iskierki na falach, posta byś napisała albo sprawdziłabyś co tam się dzieje na fejsbookowych grupach. Pewnie foty z Balos i kawy z plaż. A może nie… Ale to freddo cappucino (mrożone cappucino) z Plakias uwielbiam. Tylko czas skończyć z metrio (kawa z małą ilością cukru) i zacząć zamawiać skieto (bez cukru), bo idzie w pupsko. Nie chciałabym przytyć. Marko też pewnie wolałby mnie szczuplejszą. Z drugiej strony zagrożeń w wiosce nie widzę, „konkurencji praktycznie żadnej”, kilka babć, starszych pań o niepełnym uzębieniu i życzliwym wyrazie twarzy, cudowne kobiety i jak gotują… Nie chodzą na obcasach. Bo i po co? Ja też już dawno nie miałam na sobie eleganckich butów. Sandały trekkingowe przyrosły mi do stóp. W sumie czy ja w ogóle mam gdzieś szpilki? Ostatnio była ta akcja z hasztagiem „dzienszpilek”. Wzułam na siebie do fotki buty do flamenco, te jedyne pod ręką z niedużym obcasem. A gdyby tak się raz chociaż odstawić i poparadować po Retimno na przykład. Bez sensu. Nogę mogłabym skręcić na tym bruku a przecież ja pracuję nogami. Już lepiej wygrzebię te ładne płaskie sandałki z kolorowymi koralikami z „dawno nieotwieranej szuflady na prawie w ogóle niepotrzebne miastowe buty”. Ale co tam… Jesień zaraz. Bye bye japonki… Bye bye zimna kawko freddo, witaj gorąca kawko elliniko. Dobrze, że olej opałowy już kupiony. Na zimę. Oby ta zima nie była taka jak ta dwa lata temu. Ale kto to wie, jak będzie… Póki co może jednak skupię się na tych przeklętych falach, co to każda inna i niepowtarzalna…
– Marek, o czym myślisz? – pytam zdruzgotana, wystawiając głowę spod towarowych wagonów
– Ależ ciepła, przyjemna ta woda dziś, no nie? – odpowiada mi mój Mąż.
Leave a Reply