Nasz anioł ze Spili ma czarny warkocz i grzywkę, roześmiane oczy i ręce zawsze pełne roboty. Na imię mu Dimitra. Tak, bo to żeński anioł, a może raczej dobra wiedźma?
Gdy wjeżdżacie do Spili od strony Retimno, zaraz za liceum po lewej stronie znajdziecie kiosk, gdzie wiszą tzw katsouna czyli kije pasterskie a za kioskiem duży kafenion, z napisem Internet cafe, nie wyróżniający się specjalnie niczym. Ot kilka pomarańczowych plastykowych krzesełek na zewnątrz, duże okna w jasnoniebieskich framugach, wewnątrz stół do piłkarzyków, kilka starych komputerów wzdłuż ścian i masywny, drewniany bar.
Nasza Dimitra – drobna i energiczna – krząta się między kontuarem i stolikami, parząc kolejne kafedaki.
Turyści nie trafiają tu zbyt często, wybierają raczej kawiarenki przy placyku z platanami i słynnymi fontannami w kształcie lwich głów. Za to wpadną tu uczniowie z pobliskiej szkoły, Heraklis – właściciel hotelu niedaleko, Maria – fryzjerka z zakładu obok, pan, który przyniósł świeże jajka, kierowca dostawczaka, znajomy muzyk z Melambes, ten co czci prastarych bogów z greckiej mitologii.
Nas przywiódł tu zaraz po przeprowadzce na Kretę … brak wifi w naszym domu. Czekaliśmy na wifi dobre 2 miesiące, więc co kilka dni zjawialiśmy się u Dimitry z laptopem, żeby przy kawce pogadać na messengerze z bliskimi z PL, wrzucić posty, sprawdzić co się dzieje, nacieszyć się zasięgiem i pogadać z Dimitrą.
Nasze „Ti kaneis? Ola kala?” i jej angielskie „Ajlovju” wystarczyło. by nawiązać niezwykle ciepłą relację, obfitującą w dary w postaci bakłażanów, jajek, gofrów, szarlotek, dzikiego oregano, placków z bakłażana, naszyjników i wełnianych serduszek.
Ostatni raz odwiedziliśmy Dimitrę przed jesiennym lockdownem.
– Magda, egho s’aghapo, ajlowju – mówi z uśmiechem, stawiając przede mną fredo cappuccino.
– Me kanela (z cynamonem) – dodaje po chwili, zadowolona. Och, Dimitra wie, że uwielbiam z cynamonem, ale bez czekolady.
– Trecho pano kato pano kato (biegam w kółko) – opowiada jak zwykle o swojej pracy, ale za chwilę siada z nami przy stoliku, otwiera torebkę z tytoniem i starannie zwija bibułkę.
– Sissi, Sissi – ucisza swojego ukochanego białego kundelka. Sissi przybiega do nas merdając ogonkiem.
Wiem, że zaraz padnie najważniejsze pytanie:
– Magda, ti maghirepses simera? (Co dziś ugotowałaś?) – przypominam sobie, co też dziś ugotowałam.
– Fakes kai melitzanokeftedes – ależ jestem dumna, chwalę się Dimitrze, że zrobiłam danie z soczewicy i placki z bakłażana. Zresztą przyniosłam jej do spróbowania.
Wręczamy Dimitrze metalowe naczynko, które krąży między nami już od jakiegoś czasu, wypełnione kolejnymi potrawami do spróbowania. Nie wiem czy moje fakes dorówna temu, którym obdarowała nas poprzednim razem. Pewnie nie, ale to nie jest najważniejsze.
Dimitra wzruszona biegnie z naczyniem do kuchni i przynosi torebkę jaj.
– Freska avga – mówi, że świeże i wręcza nam z uśmiechem.
Znów znika na moment, by za chwilę wrócić z wielką porcelanową skarbonką w kształcie campera. To tez dla nas. Oto mamy campera. Śmiejemy się wszyscy, tak jak zawsze, na przekór trudnym covidowym czasom. Do kafenionu nie przychodzi już tylu klientów co kiedyś, ludzie starają się oszczędzać. My też już dawno zakończyliśmy ten dziwny sezon.
Zresztą niedługo po tym spotkaniu Grecja wprowadza jesienny lockdown. Tawerny i kafeniony zamknięte.
Porcelanowy camper na 3 kółkach stoi w naszej kuchni. A w ogródku odbiły aloesy, którymi kiedyś obdarowała nas Dimitra. Pamiętam tamto zabawne spotkanie.
Wpadliśmy wtedy do kafenionu, pogadać na chwilę. Robił mi się bolesny zajad w kąciku ust, więc wyciągnęłam z torebki Tormentiol by szybko temu zaradzić.
Nie uszło to uwadze Dimitry.
– Perimene, perimene (czekaj, czekaj ) – i znów gdzieś popędziła, by wrócić z białym okrągłym pojemniczkiem. Zdjęła wieczko i z wyraźną dumą podstawiła nam pod nos do powąchania.
– Alifi (maść) Egho eftiaxa (sama zrobiłam) – pochwaliła się.
Tak zakochaliśmy się w „maści Dimitry”, cudownym naturalnym balsamie o zapachu ziół i kadzidła.
Jednym ze składników z długiej listy ingrediencji był aloes.
– Echeis aloi sto kipo sas? (masz aloes w ogrodzie?) – no właśnie, czy mam aloes w ogrodzie. Wtedy jeszcze nie miałam.
Poszłyśmy razem na tyły kafenio, gdzie jeden przy drugim prężyły swe zielone jęzory krzaczki aloesu.
– Tora echeis (teraz masz) – tego dnia wracaliśmy do domu z 3 krzaczkami aloesu i siatą … fusów po kawie, w których mieliśmy je zasadzić. Nie wnikaliśmy specjalnie w zasadność sadzenia aloesów w kawowych fusach, tak samo jak i tajemnicą wtedy pozostał dla nas składnik o nazwie „spatholadi”. Owszem olej, własnej roboty, ale z czego? Nigdzie nie umiałam znaleźć cóż to jest za roślina. Dopiero rok później zobaczyłam w kafenionie zanurzone w oliwie rośliny dzikiego dziurawca. Ach, nasza dobra wiedźma Dimitra.
Zostało mi jeszcze jedno pudełeczko maści Dimitry. Jak tylko świat znormalnieje pójdziemy do niej znów, pogrzać się w zwykłej, ludzkiej życzliwości, która jak się okazuje nie potrzebuje wcale wielu słów.
Kochani, Wy też powspominajcie Wasze anioły. Na pewno je spotykaliście na swoich kreteńskich ścieżkach.
Leave a Reply