W pewien pochmurny dzień, w czasach tuż przed zarazą, dotarliśmy do maleńkiej wioski, niedaleko naszego domu. Znaliśmy już ścieżki do wszystkich okolicznych wiosek. Tylko do tej jednej jakoś wciąż nie… Ileż to siniaków i zadrapań kosztowały nas kolejne bezowocne ekspedycje. Aż wreszcie się udało.
Po co tam szliśmy? Właściwie nie wiem po co. Wioska jak wioska, kilka skromnych białych domków, maleńkie ogródki, dwie uliczki… Czego tu szukać? Nic specjalnego.
Ale czy rzeczywiście za każdym razem musi być coś specjalnego? Tajemnicza ruina, unikalna orchidea, spektakularny klif, kameralna plaża, stara oliwka, widok na biały szczyt Psiloritis, nagle wyłaniający się zza zakrętu? Tak, uwielbiam to chwile ekscytacji, ale już dawno nie szukam ich w napięciu na każdym spacerze. Ot, po prostu sobie idę. Czuję w głowie przestrzeń, w duszy spokój, w ciele otwartość.
Wąska uliczka wioski wyprowadziła nas w górę. Spacerowaliśmy w absolutnej ciszy. Zwrócił moją uwagę wykaligrafowany po grecku napis na białej ścianie domu. Miałam już go minąć, ale coś kazało mi wrócić. Pomyślałam, że zrobię zdjęcie i potem postaram się dowiedzieć, co to znaczy.
– Sas aresi? (Podoba wam się?) – usłyszałam pogodny głos za plecami. Odwróciłam się. Starsza pani w ogródku uśmiechała się do mnie, otrzepując dłonie z ziemi. – Pou pate, pedia? (Gdzie idziecie?)
Twarz babci wciąż promieniała uśmiechem a i my z radością zanurzyliśmy się w miłą, pogodną, grecką pogawędkę.
– Piechotą tutaj? Z Mourne? Już dwa lata mieszkacie w Mourne? Podoba się Wam wioska? A ten tekst na ścianie to z poematu Erotokritos Kornarosa. Znacie? Brawo, pedia!
Po kilku minutach siedzieliśmy z Marią w jej maleńkiej kuchence, do której wchodziło się wprost z uliczki.
Maria szybciutko położyła na stoliku pachnący krążek świeżego sera mizithra i bochenek chleba.
– Stin ighija (zdrowia) – wypiliśmy po kieliszeczku raki. – Z moich winogron – dodała z dumą i po chwili postawiła przed nami talerzyk małych bulw voulvi w winegrecie i oliwie. Voulvi smakowały wybornie, trochę jak marynowana cebulka, trochę jak karczoch. Popatrzyłam na tą cudowną kobietę z wdzięcznością i wzruszeniem. W jej małej kuchence czułam ludzką wspólnotę, prostą, najszczerszą życzliwość. Choć przecież byliśmy sobie obcy.
– Są już avronies (dzikie szparagi). Widzieliście przy drodze? – spytała, krojąc kolejny kawał mizithry.
Cóż, nie potrafiliśmy jeszcze odróżnić avronies, ale pochwaliliśmy się świeżo nazbieranym maratho, którego anyżkowy, świeży zapach, wypełniał całą moją torebkę.
– Do czego dodasz maratho? Bo możesz też zamrozić i mieć na lato.
Porozmawialiśmy chwilę o najważniejszym w tej chwili temacie w naszym mikroświecie, a mianowicie o tym jak zrobić gigantes z maratho (potrawa z fasolą typu jaś)
Tyle horty (dzika zielenina) teraz jest na polach. Wiosenna przyroda karmi nas hojnie i zdrowo, byleby tylko umieć to przyjąć. Wszystko dzikie, zdrowe i za darmo. Tylko trzeba WIEDZIEĆ.
Przypomniałam sobie niedawną wizytę na polu niezastąpionej Varvary z kafenionu w naszej wiosce. Wśród młodych drzewek oliwnych wszędzie zieleniły się niepozorne łodyżki i listki. Wyglądały jak bezwartościowe chwasty. Jednak nie. Varvara sprawnie i szybko ucinała nożykiem kępy horty, tłumacząc z uśmiechem co na hortopites (pierożki z zieleniną i fetą), co na vrasto (horta gotowana z oliwą i cytryną), co można dodać do ziemniaków, jagnięciny, czy keftedes.
Myślicie, że to proste? Absolutnie nie. Te roślinki są podobne do siebie, niektóre z nich to horta, inne to zwykłe chwasty, jeszcze inne mogą być nawet trujące. Był to dla mnie niezapomniany, pełen refleksji dzień. Zapragnęłam być wiedźmą, taką, która wie i pewną ręką sięga po świeże, przypominające mlecz listki dzikiego radikio, słodkiego galatsida czy właśnie anyżkowego maratho. Cóż mi tutaj, zwłaszcza w dobie zarazy, z dawnej, przeterminowanej już znajomości systemu informatycznego jednego z polskich banków?
Miejscowe kobiety są skarbem. One wiedzą.
– Młodych to nie interesuje. Chcą do miasta. – mówi Maria. – Nie, turyści do wioski nie zaglądają. Życie tu proste i spokojne. Teraz palę gałęzie, sprzątam ogródek. Sprzedaję ubrania i buty z samochodu po wioskach. Znam tu wszystkich.
Nagle rozlega się dzwonek jej telefonu komórkowego. Po rozmowie Maria odkaża dłonie. W Grecji kontynentalnej są już pierwsze przypadki coronawirusa.
– My, starzy ludzie, przeszliśmy już tyle strasznych chwil w naszym długim życiu, straszniejszych niż „koronaios”. Nie martwcie się. To też minie. Wszystko mija. – uśmiecha się ciepło i nalewa kolejny kieliszeczek raki
Życzę nam wszystkim, abyśmy zawsze, a zwłaszcza teraz, umieli dostrzec, stworzyć i cieszyć się unikalnym, ludzkim ciepłem.
Leave a Reply